W dniach 24-26 maja w Górznie odbyło się największe święto Geocachingowe. Po raz pierwszy w Polsce odbył się Mega Event. Impreza na którą zjeżdżają ludzie z całego świata. Wydarzenie bardzo rzadkie i wyjątkowe. Zależało nam ogromnie aby się pojawić na tym mega evencie. Zależało nam,
ponieważ, gdyby się udało to byłby nasz kolejny ważny krok milowy czyli
300 zdobyta skrzynka. Każde 100 próbujemy uczcić czymś wyjątkowym, jakąś niebanalną
skrzynką. Dlatego mega na 300 to było coś czego nie mogliśmy odpuścić.
Założenia wyjazdu:
- wyjazd w piątek 24 maja 2013 o godz 5 rano
- dojazd do Górzna trasą: Kraków - Kielce - Miedziana Góra - Piotrków Trybunalski - Łódź - Włocławek - Rypin - Górzno
- przybycie na miejsce około 12.00
- uczestnictwo w Mega Evencie geocachingowym
- szukamy skrzynek w piątek, całą sobotę i niedzielę
- powrót w poniedziałek 27 maja 2013
No i tyle jeśli chodzi o założenia. Życie zweryfikowało nasze poglądy.
Dzień pierwszy - 24 maja
Plan
był prosty, a nawet genialny w swojej prostocie. Bierzemy dwa dni
urlopu, pakujemy wszystko na motocykl w piątek skoro świt, wyjeżdżamy o 5
rano i już około południa powinniśmy dotrzeć na miejsce żeby chyżo
zabrać się za szukanie skrzynek. Przecież tyle ich tam jest, ogromną
szkodą byłoby nie znaleźć jak jak najwięcej. Plan na piątek obejmował znalezienie jak najwięcej skrzynek różnego typu aby zdobyć kolejną odznakę. Miała być skrzynka CITO, skrzynka Where I Go, zwykła, multi, zagadkowa, mega event, earthcache oraz letterbox. Oczywiście życie po raz
kolejny udowodniło, że w ma w nosie i szyderczo śmieje się z planów
zwykłych ludzi.
Wyjechaliśmy o 7 rano, przez ponad 200 km jechaliśmy w
ogromnej ulewie, zaczynaliśmy się już zastanawiać czy może jednak nie
zawrócić, ale postanowiliśmy być twardzi i potraktować ten wyjazd jako
trening przed późniejszymi wyprawami motocyklowymi.
Ze względu
na ulewę, nawigacja była schowana i jechaliśmy na czuja. Jako, że dawno
nie jechałem "siódemką", w Kielcach pogubiliśmy drogę, przez co w tej
ulewie musieliśmy nadrobić ok 30 km przez Włoszczową, drogami w
remoncie, objazdami, ruchem wahadłowym. Byliśmy przemarznięci i
przemoczeni. No dramat. Woda i błoto spod kół ciężarówek oblepiały wizjer kasku.
We Włoszczowej zostaliśmy wyłowieni z tłumu przez Policjanta.
- Zna pan przyczynę kontroli?
- Nie
- Oświetlenie wyładowcze nie zgodne z przepisami. Proszę przygotować dokumenty i przyjść do radiowozu.
No więc zdejmuję garnek i rękawice. Moim oczom ukazuje się taki widok:
Odmrożenia I stopnia dłoni. Potwierdza to fakt, iż aby nabawić się
odmrożeń, temperatura wcale nie nie musi być poniżej zera. W dalszą drogę
grzanie manetek na maska i zmiana rękawic "motocyklowych" na zwykłe
polarowe. Na szczęście przestało padać. Ale wróćmy do kontroli drogowej.
- Skąd jedziecie?
- Z Krakowa
- Gdzie?
- Górzno.
- Trochę zimno co?
Na potwierdzenie autentycznie nie potrafię opanować drgawek, mam problemy z mówieniem. Policjant też człowiek, włącza ogrzewanie w aucie na maksa.
- Powinienem panu wystawić mandat 500 pln, zabrać DR i zakazać dalszej
jazdy. Te światła są niezgodne z ustawą. Jestem motocyklistą i znam
temat. Ale dziś Panu daruję.
(w tym miejscu był ogromny odgłos upadającego kamienia z serca). Chwilę pogadaliśmy o ksenonach, itd.
- Którędy teraz jedziecie?
- Pogubiliśmy się i chcemy wrócić na Łódź, ale wcześniej musimy coś ciepłego zjeść
-
200 m dalej po prawej stronie macie knajpę z domowym jedzeniem, super
żarcie, zawsze tam jadamy, jak potrzebujecie kasy to 400 m dalej jest
bankomat. No a potem na skrzyżowaniu w prawo, przez 10 km będzie fatalny
asfalt ale potem już po remoncie to się Wam będzie fajnie jechało.
Szerokiej drogi.
Gdy już pozbierałem z ziemi wszystko co mi
opadło (rękawice, ręce, szczęka, takie tam) poszliśmy zjeść i ruszyliśmy
w dalszą drogę.
Wracamy na trasę. Za Włoszczową wreszcie
przestaje padać. Nawet zaczyna się suchy asfalt. W Piotrkowie
Trybunalskim tankujemy, na stacji spotykamy trzech kolesi którzy się
wybierają w przeciwną stronę, na Krym. Chwila gadki i się rozjeżdżamy.
Dalej Łódź, Zgierz, trochę korków i gnamy dalej. Jest sucho więc można trochę
nadrobić. Do tej pory zatrzymywaliśmy się mniej więcej co 50 km na
gorącą herbatę.
We Włocławku chwila przerwy na stopniu wodnym. Rozprostować trochę kości, porobić fotki, pokazać Turbixonowi trochę świata:
Jedziemy dalej. Niestety 50 km przed metą zaczyna znowu lać. Najpierw
powoli, potem już na całego. Nasze plany zostały już totalnie
pogrzebane. Dojeżdżamy na miejsce, rejestrujemy się na imprezie, idziemy
na kwaterę. Czas podróży 11 godzin. Dotarliśmy na godz. 18.00 o wielkim
poszukiwaniu skrzynek nawet nie ma mowy. Jest nam zimno, mokro,
jesteśmy zmęczeni, dupska bolą, rozwija się depresja. Przebieramy się i
idziemy znaleźć jakąś knajpę. Oprócz dwóch zamkniętych pizzerii i
restauracji agroturystycznych z daniami w stylu parówki po 20 pln czy
pieczeń z dzika po 40 pln, udaje nam się znaleźć małą gastronomię "U
Włodka". Człowiek z sercem na dłoni. Bierzemy dwa hamburgery po 6 pln i
frytki po 3 pln. Frytki na świeżutkim oleju a lepszych hamburgerów w
życiu nie jadłem. Po drodze na kwaterę znajdujemy dwie skrzynki i
kładziemy się spać z nadzieją na lepsze jutro.
Piosenka przewodnia tego dnia która nam się kołatała po głowie całą podróż:
Dzień drugi - 25 maja
Wstajemy, patrzymy za okno
i chce nam się płakać. Depresja się pogłębia. Za oknem leje, dosłownie
leje. Podejmujemy decyzję: pozostajemy w śpiworach. Plan nadal się
sypie. Po jakimś czasie decydujemy się wybrać na miasto, w końcu trzeba
zrobić jakieś zakupy na kolację i śniadanie. W poczuciu załamania
kupujemy czekolady, chrupki, chipsy. Wcześniej jeszcze idziemy na wspólne zdjęcie w Górznie oraz na wypuszczenie głównej atrakcji imprezy czyli balonu stratosferycznego. Boisko szkoły w Górznie przedstawia żałosny widok. Scena, kilka straganów, pustka, żywego ducha. Za oknem jest tak:
Brak
nam już ubrań na zmianę. W głowie kołata się myśl, że wydaliśmy tyle
kasy na wyjazd a wszystko legło w gruzach.
Trzeba się zebrać na obiad. Zostawiamy wszystko na kwaterze, nie ma sensu
targać w ten deszcz aparatu i całej reszty. Wracamy do małej gastronomi
"u Włodka". Mała knajpka z irytującą maszyną do jackpota, mieści się na
parterze domu właściciela. Żadnego szyldu ani reklamy, wchodzi się z
boku. Bez podpowiedzi lokalsów ciężko byłoby trafić. Pukamy zamknięte.
No zajebiście. Głodni, zmarznięci, przemoczeni a do tego jedyna sensowna
knajpa zamknięta. Po chwili drzwi się otwierają, właściciel troszkę
podejrzliwie na nas patrzy ale rozpoznaje z wczoraj. Okazuje się, że
niedługo mają mieć prywatną imprezę, chrzciny.
- Ale chodźcie jak Was tylko dwójka to szybko coś przygotuję
- Nie chcemy się narzucać ani sprawiać kłopotu
- Nie nie, wchodźcie, wchodźcie
Justynka bierze schab ja pierś kurczaka z frytkami. Jeden z lepszych obiadów w naszym życiu.
Płacimy, dodatkowo dostajemy rabat. Ciężko wyjść, właściciel człowiek-dusza, zaczyna opowiadać o swoim życiu, zapomina że ma
imprezę. Naprawdę czujemy się jak na obiedzie u rodziny. Obiecaliśmy, że będziemy polecać, dlatego gdy będziecie w
Górznie koniecznie idźcie do knajpki "u Włodka" na ul. Ogrodowej, nie
będziecie zawiedzeni. Jesteśmy mega szczęśliwi, pełne brzuchy dobrego
jadła poprawiają nam humory. Dodatkowo, po wyjściu z knajpki okazało
się, że przestało padać. Dwa szczęścia w jednym. Może ten wyjazd nie
będzie aż tak stracony.
Podejmujemy decyzję żeby jednak spróbować
zebrać kilka skrzynek skoro już tutaj jesteśmy. Przy jednej z nich
spotykamy chłopaków z Inowrocławia - Czarnoziem na Soli. Po chwili rozmowy ładujemy się z
nimi do samochodu i ruszamy na poważne łowy do lasu, 30 skrzynek w dwie godziny.
Humory zdecydowanie dopisują, wyjazd zaczyna nabierać sensu, jest
rewelacyjnie. Powietrze się ociepla, w lesie zaczyna być niesamowicie i
ciepło. Żal tylko że cały sprzęt za wyjątkiem GPSa który był przy
spodniach, telefonu i zapasowej baterii, pozostały na kwaterze.
Przedmioty na wymianę, aparat wszystko zamknięte w sali. No trudno.
Wieczorem
chłopaki zbierają się na finał Ligi Mistrzów a my na kwaterę. Mamy
umówione spotkanie z lokalną drużyną harcerską. Dzięki drużynowej Monice mamy
darmowy nocleg. W zamian obiecaliśmy się spotkać i pogadać o sprawach harcerskich i nie tylko. Jest ekstra, naprawdę miło porozmawiać o tym jak wygląda harcerstwo za granicami wielkiego miasta, jakie problemy mają drużynowi w takich miejscowościach, itd. Po spotkaniu, w zdecydowanie lepszych humorach niż przez
ostatnie dni kładziemy się spać. Z nadzieją na lepszy dzień.
Dzień trzeci - 26 maja
Wstajemy dość wcześnie. Piosenka przewodnia na dziś:
Patrzymy za okno i zapiera nam dech w piersiach. Jest słońce.
Wczorajszego dnia pokrywa chmur miała 4000 m, dzisiaj po niebie
przemykają obłoki, widać błękit i słońce. Upału nie ma, wieje mocny i
chłodny wiatr, ale to drobnostki. Jest SŁOŃCE, natychmiast łapiemy wiatr
w żagle, resztki smutku i depresji pryskają jak bańki mydlane. Jest
RADOŚĆ. Ale natychmiast pojawia się problem
Serce aż błaga aby zostać i wreszcie ruszyć na poszukiwania, rozum
twardo podpowiada żeby wykorzystać okienko pogodowe i wracać póki jest
ładna pogoda. Słuchamy rozumu, kolejnych 500 km w deszczu już byśmy
raczej nie dali rady. Ale żeby i serce było szczęśliwe postanawiamy do
południa jeszcze kilka skrzynek znaleźć. Robimy to co mieliśmy zrobić piątek, czyli staramy się zebrać różne typy skrzynek. Biegamy po schodach na czas, idziemy na azymut, próbujemy zmierzyć obwód skały która przyjechała na lodowcu ze Szwecji. W międzyczasie spotykamy znowu chłopaków z Inowrocławia. Skrzynka za skrzynkę, oni pomagają nam znaleźć jednego mikrusa, my podpowiadamy gdzie szukać rozwiązania skrzynki zagadkowej.
Jest cudnie. Kaski przypięte do bagażu, pierwszy drugi bieg, leniwie
snujemy się polną drogą zatrzymując się po kolejne skrzynki. Co rusz
natykamy się na innych poszukiwaczy skarbów którzy ruszyli do boju
wykorzystując słońce, tak jak i my. Wszyscy uśmiechnięci, wszyscy
wreszcie robią to po co tu przyjechali.
Górzno pokazało swoją prawdziwą cudowną twarz
Godz 12.00 trzeba ruszać do domu. Planujemy po drodze zbierać skrzynki
jeśli będą dość blisko trasy. Drogę powrotną, planujemy przez Płock a
dalej tak jak jechaliśmy w drugą stronę, ale tym razem chcemy dojechać
do Miedzianej Góry.
Jedzie się bosko, choć przy wiejącym wietrze bardziej przypomina to
halsowanie. Suchy asfalt i słońce pozwalają utrzymywać prędkość 100-120
km/h. Dość szybko pokonujemy kolejne kilometry.
Jedzie się naprawdę przyjemnie. Samochody zjeżdżają i przepuszczają
moto, można gnać przed siebie. Niestety za Kutnem wypadek. Stoimy dobre
40-50 min. Droga zamknięta. Osobówki jadą jakąś polną drogą objazdem.
Nie czuję się na siłach aby z pasażerem i bagażem jechać rozmokłą
błotnistą drogą. Wolę poczekać. Aż tak nam się nie spieszy. Mam czas
wyjąć reklamówki z butów które zdążyły już przeschnąć.
Karetki odjechały, policja czeka na techników, głównodowodzący strażak się nad nami lituje
- zmykajcie, ale powoli
- tak jest, dziękujemy
Samochody nadal stoją.
W niedzielę dojeżdżamy do Piątku, małej miejscowości, ale jakże ważnej:
Sprawnie mijamy Zgierz, Łódź, w Piotrkowie znowu tankujemy na tej samej
stacji. Na stacji gdy płacę za paliwo słyszę jak dwóch niebieskich
wychodzących ze stacji, mijając kaczuchę rzuca: "Fajny sprzęt". Serce
rośnie. Trafiamy wreszcie na właściwą drogę do Kielc. czemu do jasnej
cholery nie pojechaliśmy nią w drugą stronę? Długie proste drogi, przez
lasy, szeroko, samochody zjeżdżają, można się rozpędzić do 140. Nagle
mruganie długimi, stoją. Zwalniam, tablica obszar zabudowany, lizak. W
tej kolejności nie inaczej. Na budziku 80/50.
- Zaparkuj moto na parkingu i podejdź z dokumentami
- momencik, dokumenty mam w kufrze
- nie ma problemu
Parkuję, zsiadam, biorę dokumenty. Widzę wzrok Justynki który mówi, że mnie albo zabije albo wykastruje.
- Panie kierowco za szybko
- Naprawdę????? hamowałem
- Chyba na mój widok
- No nie... mrugali wcześniej... ale wie pan... nowe moto, źle obliczyłem
drogę hamowania no i tak wpadłem na Was. Jak Babcię kocham. Zresztą ja
zawsze zgodnie z przepisami jeżdżę.
- Naprawdę?
- No ma się rozumieć
- Punkty jakieś są?
- Nie, chyba nie, nie przypominam sobie ( no przecież nie powiem że od listopada mi wisi 6 za dokładnie to samo przewinienie)
- No to jak? przyjmuje Pan mandat?
- Skoro muszę, chociaż wolałbym pouczenie
Pan
Władza, spisuje resztki danych, patrzy w prawko, w kategorie, po czym
bez słowa oddaje dokumenty. Uffff kolejny kamień kolejna kasa
zaoszczędzona.
Przed Kielcami zaczyna się robić coraz zimniej,
trafiamy na mokry asfalt po ulewie. Na szczęście do samego Krakowa nie
spada już ani jedna kropla. Ostatnie 100 km dłuży nam się
niemiłosiernie, jest zimno i ciemno. 4 litery znowu o sobie
przypominają. Nie chcemy się już zatrzymywać, chcemy być w domku, w
gorącej kąpieli i ciepłym wyrze. Docieramy o 22.00. 10 godzin jazdy.
Jest
szczęście, jest radość. Zdecydowanie warto było jechać. Będziemy mieli
co wspominać przez dłuuugi czas. Złapaliśmy motocyklowego bakcyla na
całego, choć Justynka twierdzi że przez trzy tygodnie nie wsiada na
moto.
Szybko zmieni zdanie :D
Na koniec jeszcze kilka podsumowań i spostrzeżeń. Była to nasza pierwsza wyprawa motocyklowa. Od samego początku traktowaliśmy ją jak trening, sprawdzian czy też próbę przed kolejnymi wypadami. Zebraliśmy niewobrażalną ilość doświadczeń. Jak się ubrać, co zapakować, jak się przygotować. Na jazdę po mieście można się stroić, na wyprawie nie ma znaczenia w co jesteś ubrany. Ma być wygodnie, sucho i funkcjonalnie. Cała reszta to dodatki.
Jeżeli chodzi o mega event, to jesteśmy przeszczęśliwi że mogliśmy tam jednak być. Na 1000% wrócimy tam na wakacje, na dłużej. Miejsce jest przepiękne no i jest tam to co misie lubią najbardziej, skrzynki :)
Tak naprawdę najbardziej żal nam było organizatorów. Obydwoje wiele razy
organizowaliśmy różne imprezy i doskonale zdajemy sobie sprawę jak
ogromny ból sprawia rzecz która praktycznie rujnuje całe przedsięwzięcie,
w które włożyło się taki ogrom czasu, nerwów a przede wszystkim serca i
tak bardzo pragnie się sukcesu, zwłaszcza rzecz na którą nie ma się
kompletnie żadnego wpływu. tym bardziej ogromny SZACUNEK I BRAWA dla
wszystkich organizatorów i wolontariuszy którzy pomimo przeciwności losu
wytrwali na posterunku do końca i zawsze z uśmiechem byli do dyspozycji
wszystkich geocacherów. Również czapki z głów dla wszystkich którzy
pomimo fatalnej pogody nie spakowali się i nie wrócili do domów ale
wytrwali z ogromną nadzieją w sercu na poprawę sytuacji i bawili się
zgodnie z intencją organizatorów. Brawo Panie i Panowie, to się nazywa
klasa. I jeszcze na sam koniec naszej przydługiej wypowiedzi. Byliśmy pod
ogromnym wrażeniem, wielkiego pozytywnego nastawienia lokalnej
społeczności do imprezy i uczestników. Z czymś takim nigdy nie
spotkaliśmy się w całym życiu, aby praktycznie cała lokalna społeczność
uśmiechała się do obcych, zagadywała, pomagała, podpowiadała, NIE
NISZCZYŁA skrzynek. To było niesamowicie miłe i budujące gdy obcy ludzie
ot tak bez niczego mówią Ci na ulicy dzień dobry a gdy ma się kłopot ze
znalezieniem skrzynki z tajemniczym uśmiechem podpowiadają gdzie
szukać. Myślimy, że Górzno z całą pewnością zapracowało i zasłużyło na
oficjalny tytuł Geocachingowej Stolicy Polski.
No i na koniec OGROMNE podziękowania dla księdza Proboszcza i księdza Artura za udostępnienie nam salki gdzie mogliśmy nocować, no i oczywiście OGROMNE dzięki da Moniki, drużynowej 1 DH z Górzna, która nam załatwiła ten nocleg, wierząc tylko na słowo w mailu że jesteśmy harcerzami. Dziękujemy.
1 komentarz:
Przeżycia pewnie niezapomniane, a z tym odmrożeniem to jestem w szoku! Bardzo zazdroszczę tej wolności i posiadania motocyklu. Jak wiesz, nie mam nawet prawa jazdy, no ale, nie od razu Rzym zbudowano :) A taki motocykl, to dopiero musi dawać wolność! Zapraszam do siebie na www.bykoralik.blog.onet.pl na najnowszy post, po Open'erowy :)
Prześlij komentarz