poniedziałek, 13 lutego 2012

Wakacyjne wspomnienia cz. 8 - Alpy

Dzisiaj opowiem Wam o podróży przez Włochy oraz pierwszym dniu w Alpach. Opowiadania dużo, zdjęć też trochę więc apeluję o cierpliwość.

Noc z dnia dziesiątego na jedenasty

Jak pisałem w poprzednim poście, podróż z wybrzeża na północ to nie lada wyzwanie i wymaga osobnego wpisu. Otóż wyruszyliśmy popołudniu. Od rana wiedzieliśmy że pogoda trochę dalej od linii brzegowej jest marna, i nasze przypuszczenia się potwierdziły. Z miejscowości Ventimiglia droga w kierunku Chamonix prowadziła nas przez Turyn. Jednakże aby się dostać do Turynu musieliśmy pokonać drogę E74. Odcinek z wybrzeża do Turynu to ok 200 km z czego prawie połowa prowadzi przez Alpy. O ile jazda Drogą Napoleona dostarczało pozytywnych wrażeń poprzez zmieniający się krajobraz, piękne widoki, zróżnicowany teren i otoczenie drogi, o tyle droga E74 to koszmar, czysty koszmar wyrwany z jakiegoś powalonego filmu będącego pomieszaniem filmu drogi, horroru i dreszczowca z elementami sensacji.

No dobrze, ale zbudujmy napięcie. Jadąc przez Niemcy można było spokojnie zaobserwować jakąś myśl urbanistyczną. Wszystkie miasta, miasteczka, wioski były ściśle zaplanowane i czyste. Ordnung muss sein. Francja, to z kolei wszechobecny urok. małe miejscowości, wąskie uliczki, piękne zabudowania, ciekawe gospodarstwa. Za to Włochy..... hmmmm brak słów. Naprawdę. Z francuskiej riwiery, mekki turystycznej wjeżdża się do włoskiej strefy przemysłowej. Ot tak od razu. Wąsko, brud, z jednej strony złomowisko, z drugiej skład gruzu, jeszcze kawałek ruiny czegoś co może było halą przemysłową, brak oznaczeń i kierunkowskazów na drogach, na prywatnych podwórkach można znaleźć wszystko. Moje oczy krwawiły. Klimat zupełnie nie oczekiwany w kraju zachodniej europy.

Nastrój nakreślony. Więc zamknijcie oczy i wyobraźcie sobie krajobraz po bitwie. Teraz dalej. Droga E74. Przez ponad 100 km wije się przez góry. Słowo "przez", należy tutaj czytać dosłownie. Droga wiedzie wąwozem i tylko chwilami wspina się na przełęcz tylko po to aby bardzo zawiłymi zakrętami doprowadzić do kolejnego już z kolei tunelu. Raz za razem. Droga jest jednojezdniowa i jednopasmowa. Z obu jej stron zaraz za linią krańcową wznoszą się pionowe urwiska w górę lub w dół do płynącej poniżej rzeki. Droga od czasu do czasu przecina o dziwno jakieś miejscowości w tym totalnym odludzi. Niestety są to miejscowości opuszczone. Kilka lub kilkanaście domów od lat nie zamieszkanych, kłódki na drzwiach, kraty w oknach, powybijane szyby. No mówię Wam, horror.

Ale, ale to nadal nie wszystko. Do dwóch powyższych akapitów, trzeba koniecznie dodać pogodę. To dość ważny element naszych wrażeń. Pogoda była nijaka. Tzn, nie padało, ale były chmury. Ciężkie ołowiano-szare chmury wiszące 50-100 m nad drogą, zasłaniające górne krawędzie urwisk. Więc, wrażenie jakby się jechało w tunelu, hmmm określenie "w tunelu strachu" pasuje tu idealnie. Przy mojej klaustrofobii czułem się naprawdę koszmarnie.

No i ostatni element. Inni kierowcy. To dopełniało dzieła zniszczenia w naszych umysłach. Droga wije się niemiłosiernie, jest wąsko, mokro i ślisko. Więc nijak nie da się jechać szybko. A tu za Wami jedzie kolumna kierowców, którzy trąbią, wyprzedzają tuż przed zakrętem tylko po to aby uniknąć czołówki wpychają się przed Was. Do tego ryk silnika i obok Was w tych warunkach mija Was błyskawicznie motocyklista, a za raz za nim kolejnych pięciu. Co jakiś czas, zatrzymywałem się gdzie to było możliwe aby przepuścić taką kolumnę, która natychmiast przyspieszała i znikała za zakrętem. Powiem Wam, że po tych 100 km jazdy, byłem bardziej zmęczony psychicznie niż kiedykolwiek wcześniej przez te 15 lat odkąd mam prawo jazdy. Po tych 100 km łeb mi pękał, ciśnienie sięgało zenitu a zmęczenie zwalało z nóg. nie zdecydowaliśmy się na nocleg w tych górach, bo w takich warunkach nie byłoby mowy o jakimkolwiek śnie. Chcieliśmy się wydostać stamtąd jak najszybciej.

Jak się dobrze przyjrzycie to zobaczycie tutaj trzy zakręty i korek do tunelu :)

Ale to nie koniec przygód jak na jedną noc. Po pokonaniu tych 100 km wyjechaliśmy na otwartą przestrzeń. Problemem okazał się fakt, że była zbyt otwarta. Wszędzie pola i pola i pola, jakbym jechał przez Wielkopolskę. Z tym, że praktycznie nie było żadnych dróg bocznych, żadnych parkingów, żadnych miejscowości. Droga wiodła albo odludziami albo bardzo wczesnymi przedmieściami z brakiem możliwości zatrzymania się. Zmęczenie dawało się we znaki. powieki ciążyły, musieliśmy jak najszybciej znaleźć miejsce, gdzie można byłoby się umyć, zagrzać jakieś jedzenie i przekimać. Miejsce na tyle bezpieczne, żeby nie być narażonymi na miejscowych ani na pędzące drogą samochody. W końcu nam się udało. Droga wiodąca jakieś 200-300 m do posiadłości, pomiędzy polami kukurydzy. Dało się zatrzymać bezpiecznie na poboczu, byliśmy osłonięci. Miejsce wystarczające. Niestety. Rzeczywistość jak zwykle musiała być brutalna. Było na tyle gorąco i wilgotno, że nie było możliwości spania przy zamkniętych oknach. Uchylenie okien znowu, powodowało ataki chmar komarów i muszek. Po próbie spania która trwała ok 2 godzin, doszliśmy do wniosku że to nie ma sensu. Spać się nie da, więc pozostawanie w tym miejscu mija się z celem. Szybka decyzja, jedziemy dalej. Odpocząłem na tyle, że byłem w stanie przejechać kilkadziesiąt km w poszukiwaniu lepszego miejsca. Więc ruszyliśmy, tak jak spaliśmy. Justynka w śpiworze, kontynuowała drzemkę, a ja w sandałach i slipach bo za cholerę nie chciało mi się po ciemku o 2 w nocy szukać ubrania które było gdzieś pod wielką górą bagaży przerzuconych podczas przygotowywania kolacji.

Jak to mówi obecnie młodzież, obczajcie sytuację. Godz. 3 w nocy. Na drodze żywego ducha. Jedno jedyne rondo. Na rondzie stoją ONI. Carabinieri. Se myślę, niech to chudy byk. Zatrzymają jak nic, nie ma bata. Przejechane prawie 4 tyś. km bez kontroli w całej Europie, i muszą nas zatrzymać właśnie teraz jak siedzę w majtach na wpół przytomny. No ale trudno, przecież nie zawrócę przed rondom, bo dopiero by było. Kulturalnie dojeżdżam do ronda nie przekraczając 45 km/h. Widzę lizak i wskazane miejsce zatrzymania. Kierunkowskaz, zjeżdżam, gaszę silnik, włączam światła awaryjne. W tym momencie budzi się Justynka

J: Co jest?
G: Nic, policja nas zatrzymała
J: Chyba żartujesz. Za co? Poważnie?
G: Tak, spokojnie, tylko kontrola

Patrzę w lusterko, podchodzi carabinieri z dość widocznym mięśniem piwnym, zaciąga się ostatni raz papierosem, rzuca peta na ziemię, salutuje i się zaczyna:

C: Buonasera.. i zaczyna szwargotać po włosku
G: In english please only
C: In english? hmmmm...

Tutaj zerka na mnie w majtkach, na Justynę w śpiworze, na totalny burdel za fotelem pasażera ciągnący się od fotela do tylnej szyby, od podłogi po dach, coś widać kombinuje w tej włoskiej główce i w końcu się odzywa.

C: Ferjie?
G: Vacation, yes.
C: Vacation, hmmmm.....

Znowu coś kombinuje po czym salutuje i mówi

C: Buonanotte

I odchodzi.

My patrzymy po sobie. Ale o co kaman? Nie chciał dokumentów, nie kazał wysiadać o nic nie pytał. No nic, odpalamy silnik i jedziemy dalej. Po chwili dotarło do mnie, że kiedyś czytałem o silnie skorumpowanej policji włoskiej która strzyże kierowców pod byle pretekstem. Jak widać ten "nasz" zbyt słabo znał angielski żeby coś konstruktywnego wymyślić, a o 3 nad ranem próbować się dogadać z Polakami to jak z Węgrami.

I tak zakończyła się nasza włoska przygoda. W końcu udało się znaleźć miejsce do spania, ale już po przekroczeniu francuskiej granicy. Jak widzicie trochę czytania jest. 

Ale żeby nie mnożyć odcinków, bo chcę żeby ten był już przed ostatni, opiszę jeszcze kolejny dzień, czyli...

Dzień jedenasty

Ok. południa udało nam się dotrzeć do Chamonix. Ale wcześniej zbliżając się od strony włoskiej, widok na Alpy wysokie zapierał nam dech w piersi, tym bardziej im więcej zakrętów pokonaliśmy. 


Aby przejechać na francuską stronę Alp, postanowiliśmy jechać tunelem pod Mont Blanc. Jak się okazało na miejscu koszt spory bo, aż 33 euro w jedną stronę, ale taka okazja nie zdarza się co dzień. No bo jak często jeździcie tunelem który ma długość 12 km i jest wydrążony pod górą o wysokości 4800 m? Po katastrofie w 1999 roku w tunelu panują bardzo zaostrzone przepisy dotyczące bezpieczeństwa. Samochody wpuszczane są co kilkanaście sekund. Nie wolno jechać bliżej poprzedzającego pojazdu niż 150 m. Co chwila kamery i fotoradary. Każdy wjeżdżający dostaje ulotkę o zachowaniu się w tunelu, wyjściach awaryjnych i częstotliwościach FM na których nadawane są komunikaty dla kierowców w tunelu. Wrażenie robią wozy straży pożarnej, posiadające kabiny po obu stronach pojazdu, mogące jeździć obie strony i posiadające obie osie skrętne niezależnie. W końcu w tunelu nie ma jak zawrócić.
Niebieskie światełka po prawej stronie mają za zadanie ułatwić ocenę odległości. Między pojazdami mają być dwa światełka.



Po przejechaniu tunelu, byliśmy u celu naszej podróży, czyli w Chamonix. legendarnym już miejscu. Mekce fanów sportów zimowych. Coś jak nasze Zakopane. Sami oceńcie :D


Chamonix otoczone jest szczytami, na które prawie wszystkie udostępnione są kolejki linowe lub szynowe. Można jeźdzć kolejkami, a można też łazić na własnych nogach bo wszędzie w każdym kierunku, ciągną się km ścieżek wijących się po zboczach. Raj dla kochających góry. Jak widać na zdjęciach, dzień wcześniej wyruszaliśmy w naprawdę ponurą pogodę, by następnego dnia Chamonix przywitało nas przepięknym błękitnym niebem i prażącym słońcem.

Rozpocząłem ten wpis od przygody i na wakacyjnej przygodzie również go zakończę. Oczywiście co będzie wielkim zaskoczeniem, tym razem przygoda będzie dotyczyła... noclegu, bo czegóż by innego.
Otóż po pozwiedzaniu trochę Chamonix, rozpoczęliśmy namiętne poszukiwania miejsca gdzie można by rozbić namiot. Szukaliśmy dość długo, by w końcu zniechęceni, zdecydować że śpimy na parkingu przy autostradzie. Parkingu takim wiecie, odgrodzonym daleko krzakami od jezdni. Zrobiliśmy i zjedliśmy obiad, rozstawiliśmy namiot, napompowaliśmy materace, powyciągali śpiwory. Gdy nagle pojawia się samochód obsługi technicznej, na żółtych kogutach, z którego wysiada facet ubrany cały na żółto z odblaskami. Podchodzi do nas, wskazuje na namiot, przykłada złożone dłonie do policzka i machając palcem mówi Ce n'est pas possible. No więc na migi próbujemy spytać gdzie byśmy mogli się rozbić, więc wskazuje nam kampingi, no ale kurcze kasy już brak. Więc po jakiejś dłuższej chwili pokazuje nam mniej więcej region gdzie w lesie możemy znaleźć jakieś miejsce. No i fakt, po kolejnej godzinie udało nam się znaleźć w miarę dobre miejsce. Jako ciekawostka, gdy rozbijaliśmy ponownie namiot, nad naszymi głowami przeszedł grzmot schodzącej lawiny. No i poszliśmy spać. W dzień praży, ok. 30 stopni a w nocy.... a w nocy tylko 8. Orzeźwiająco.

Z tym Was zostawiam. A jutro postaram się dopisać ostatni odcinek opowieści.


Więcej zdjęć:
http://s485.photobucket.com/albums/rr217/gzres/Wakacje/2011%20Francja/2011_09_11/

Brak komentarzy: